...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI.
Doczekałem się. Doczekaliśmy się. Doczekaliście się. Świat się doczekał. Niepotrzebne skreślić. Oto mamy owoc powrotu tandemu Dickinson-Smith na łono Żelaznej Dziewicy. Owoc to soczysty i smakowity.
"Brave New World" jest krążkiem pełnym niespodzianek. To zdecydowanie najbardziej progresywna płyta Maiden od czasu "Seventh Son Of The Seventh Son". Zaskakują "smaczki" w postaci futuryzująco-orientalizującego "The Nomad", czy smyczków w "Blood Brothers". Z radością stwierdzam, że kompozytorska machina z Harrisem na czele nie spoczęła na laurach i nie kopiuje samej siebie (co w przypadku zespołu o takich dokonaniach musi być przecież kuszącą perspektywą). Można powiedzieć, iż nowy album zakorzeniony jest w Maidenowej tradycji, czerpiąc z różnych okresów działalności zespołu, z żadnego jednak zbyt nachalnie.
Trochę liczb. "Brave New World" jest o prawie 15 minut i całe dwa utwory dłuższa od swej poprzedniczki. Jeszcze wyraźniej niż na "Virtual IX" dominują tu utwory długie. Aż trzy trwają ponad 8 minut, a tylko trzy - krócej niż 5. W wolnych fragmentach niektórych utworów znać elementy stylistyki obecne na płycie sprzed dwóch lat (na przykład w "Brave New World", "Blood Brothers" czy "Dream Of Mirrors"). Ten ostatni kawałek rewelacyjnie "rozkręca się", tak że około siódmej minuty refren, wcześniej grany powoli, po Ironowsku pędzi jak najlepszy koń wyścigowy. Generalnie muzyce wypełniającej dwunasty studyjny album Dziewicy z pewnością nie można zarzucić szablonowości. Utwory, szczególnie te dłuższe, to przyspieszają, to zwalniają i rzadko który podporządkowany jest rygorystycznie schematowi zwrotka-refren (choć chwytliwych refrenów rzecz jasna nie brakuje, bo co by to wtedy było za Maiden!).
Na płycie nie brakuje również mniej lub bardziej klasycznych "rockerów" spod znaku Żelaznej Dziewicy. Jest nim zdecydowanie promujący "Brave New World" utwór "The Wicker Man", są nimi także "Ghost Of The Navigator", "The Mercenary" czy "The Fallen Angel", przy czym ten ostatni, najostrzejszy z całej dziesiątki, przywodzi na myśl wspólne dokonania Dickinsona i Smitha na solowych wydawnictwach tego pierwszego. Podobnie jak na "Virtual XI", również i tym razem najgorzej wyszło Ironom zakończenie albumu. Zamykające krążek "Out Of The Silent Planet" i "The Thin Line Between Love & Hate" są (mimo kilku ciekawych rozwiazań w drugim z tych utworów) najsłabszymi kawałkami spośród wszystkich dziesięciu.
Słów kilka o wykonaniu. Właściwie mógłbym się ograniczyć do stwierdzenia, że nie mam żadnych zastrzeżeń. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż obecność w zespole trzech gitarzystów umożliwiła nagranie albumu na żywo (to pierwszy materiał Maiden, który powstał w ten sposób). Ci, którzy po trzech wiosłach spodziewali się "frontalnego ataku" i ściany dźwięku mogą się czuć zawiedzeni. Efekt rozszerzenia składu jest bowiem słyszalny raczej w postaci licznych "smaczków" ukrytych w utworach, następujących po sobie solówkach itp. Interesująca jest także praca perkusji i pojawiająca się tu i ówdzie kanonada na dwie centrale. Linia basu jak zwykle doskonała, choć tym razem może mniej wyeksponowana.
I wreszcie wokal. Swoim śpiewem na "Brave New World" Bruce Dickinson udowodnił, że jest prawowitym gardłowym Iron Maiden i pozostanie nim (miejmy nadzieję) po wsze czasy. O ile dotychczas porównywanie go z Blazem Bayley'em miało charakter "spoglądania wstecz", teraz, dzięki jego powrotowi, każdy, kto dotychczas miał jakiekolwiek wątpliwości, szybko się ich pozbędzie. Maiden z Brucem przy mikrofonie odzyskała energię, której brakowało jej przez ostatnie lata.
Wygląda na to, że napisałem niebywale długą recenzję. Więc chociaż zakończę krótko: Up The Irons! Więcej nie trzeba.
Rafał 'Negrin' Lisowski
Druga połowa lat 90. nie była dobrym okresem dla Iron Maiden. Odejście charyzmatycznego wokalisty Bruce'a Dickinsona i niefortunna decyzja zastąpienia go dysponującym znacznie mniejszą skalą Blazem Bayleyem, okazały się dla zespołu destrukcyjne. Sprzedaż płyt zmalała, a zespół nie mógł nadrobić strat koncertami - z powodu problemów z głosem Bayleya trzeba było odwoływać całe trasy. Mimo że na początku 1999 roku podjęto decyzję o odprawieniu wokalisty, szanse na powrót poprzedniego frontmana wydawały się znikome. Szczególnie biorąc pod uwagę, co obie strony mówiły o sobie mediom (Steve Harris twierdził np. że Bruce nagrałby album w stylu country, gdyby uznał, że takie coś się sprzeda; Dickinson krytykował zespół za granie ciągle tego samego). A jednak, już w marcu 1999 roku wydano zaskakujące i ekscytujące oświadczenie - Bruce Dickinson powrócił do Iron Maiden. Co więcej, wraz z nim wrócił także Adrian Smith (od kilku lat wspierający Dickinsona na jego solowych albumach). Tym samym, zespół stał się sekstetem, gdyż nikt nie chciał wyrzucać z zespołu Janicka Gersa (który dekadę wcześniej zastąpił Smitha). Odrodzony zespół wyruszył w krótką trasę, a następnie rozpoczął pracę nad nowym materiałem. W kwietniu 2000 roku "Brave New World" trafił do sklepów.
Nie będzie chyba przesadą, jeśli napiszę, że był to najbardziej wyczekiwany album zespołu w całej jego karierze. W końcu, po ośmioletnim kryzysie, nadeszła nadzieja na powrót do formy. A szansa, że nowy album podała oczekiwaniom, była naprawdę spora - zwłaszcza, ze zespół nigdy wcześniej nie miał tak mocnego składu. Przynajmniej jeżeli chodzi o kompozytorów: Dickinson i Smith napisali przecież w latach 80. wspólnie kilka przebojów, a na solowych albumach pierwszego z nich udowodnili, że wciąż są w tym nieźli; z kolei Gers był współtwórcą większości najlepszych utworów z ostatnich czterech albumów. Harris może i opuścił się w ostatnich latach jako kompozytor, ale tylko pod jednym utworem z tego albumu jest podpisany samodzielnie ("Blood Brothers"). Uaktywnił się za to nieczęsto piszący muzykę Dave Murray, który jest tutaj współtwórcą trzech utworów (i to trzech najlepszych: tytułowego, "The Nomad" i "The Thin Line Between Love and Hate"). Co jednak ciekawe, nie wszystkie utwory powstały po zmianie składu - cztery z nich to odrzuty z poprzedniego longplaya, "Virtual XI" (tytuły trzech z nich zdradził Smith - "Dream of Mirrors", "The Mercenary" i "The Nomad" - twierdząc, że ostatniego nie pamięta). Album został bardzo dobrze przyjęty przez fanów, z których wielu do dziś wymienia go jako jedno z największych osiągnięć Iron Maiden. Ja jednak zacząłem słuchać tego zespołu kilka lat później i nigdy nie miałem żadnych sentymentów związanych z "Brave New World".
Początek jest całkiem obiecujący. Rozpędzony "The Wicker Man", w którym nie brakuje ani odpowiednio mocnego brzmienia, ani chwytliwej melodii, to niemal stare, dobre Maiden. Co prawda utwór brzmi nieco niespójnie (zwrotka, refren i okropone chóralne zaśpiewy w końcówce brzmią jak posklejane fragmenty trzech różnych utworów), ale za to idealnie sprawdził się jako pierwszy singiel, a jeszcze lepiej na koncertach - bo jego refren rewelacyjnie nadaje się do wspólnego śpiewania z publicznością (doświadczyłem tego na warszawskim koncercie w 2011 roku). Utwór może jednak wprowadzić w błąd, ponieważ później na albumie takich konkretnych metalowych czadów jest jak na lekarstwo. Już kolejny utwór, "Ghost of the Navigator", utrzymany jest w wolniejszym tempie i trwa prawie siedem minut, mimo że tak naprawdę niewiele się w nim dzieje, ciągle powtarzane są te same motywy.
Co innego tytułowy "Brave New World" - niewiele krótszy, ale mający znacznie więcej do zaoferowania. Uwagę przykuwa już od pierwszych sekund balladowego wstępu, w którym Dickinson przejmująco śpiewa wersy w stylu Dying swans twisted wings, beauty not needed here... Po chwili oczywiście następuje zaostrzenie, jednak utwór zachowuje świetną melodię. Jedynie monotonny refren nieco zaniża poziom - ale to problem większości kompozycji z tego albumu (a właściwie z całej dyskografii Iron Maiden). Dość kontrowersyjnym utworem jest "Blood Brothers" - wyjątkowo łagodny, jak na ten zespół, oparty na walcowej melodii, z dość tandetną klawiszową orkiestracją w tle. A jednak ma swoje zalety - przede wszystkim świetnie sprawdza się na żywo, budując poczucie wspólnoty między zespołem i fanami (kolejne doświadczenie z koncertu w 2011 roku). "The Mercenary" to w końcu coś krótszego, nieprzekraczającego pięciu minut. Niestety, jest to utwór bardzo przeciętny i, mimo krótkiego czasu trwania, rażący monotonią, schematami i toporną grą.
Najdłuższy na albumie, niemal dziesięciominutowy "Dream of Mirrors", to kompozycja o najbardziej zmarnowanym potencjale. Znów powraca wrażenie posklejania kilku utworów w jeden. Ostry wstęp ma się nijak do tego, co dzieje się po chwili: utwór zmienia się w wolną balladę, o akustycznym brzmieniu i bardzo chwytliwej melodii, z fajnym zaostrzeniem w refrenie. Jednak po którymś z kolei refrenie następuje niespodziewane przyśpieszenie, które znów ma się nijak do poprzedniej części utworu. W dodatku fragment ten brzmi jakoś tak sztucznie, jakby ktoś przyśpieszył tempo już po nagraniu - ale tylko podkładu instrumentalnego, bo Dickinson wyraźnie za nim nie nadąża! Brzmi to po prostu amatorsko. To przyśpieszenie ma jednak jedną zaletę - świetny jest fragment, kiedy utwór nagle zwalnia przed ostatnim refrenem. Mimo wszystko, z wolniejszych fragmentów "Dream of Mirrors" można było zrobić około pięciominutowy przebój (w dobrym tego słowa znaczeniu), a zamiast tego rozciągnięto go w jakiś pseudo-prog rock. Wrażenia nie poprawia "The Fallen Angel" - trzeci i ostatni z krótszych utworów - najcięższy i najbardziej intensywny na albumie, ale zarazem strasznie chaotyczny.
"The Nomad", jak już wspominałem, należy do najlepszych fragmentów longplaya. Tym razem monotonność jest zaletą - wraz z orientalizującymi partiami gitar tworzy ciekawy, hipnotyzujący klimat. Trudno nie skojarzyć tego utworu z "Powerslave", ale to nie zarzut - oba należą do bardziej udanych w dyskografii zespołu. Monotonia zupełnie nie służy natomiast utworowi "Out of the Silent Planet", który już na samym początku odpycha ośmiokrotnie (!) powtórzonym tytułem. Z niewiadomych względów wypuszczono go na drugim singlu, za to na żywo został zagrany dosłownie kilka razy - widocznie nie spotkał się z dobrym przyjęciem publiczności. Za to na zakończenie albumu pojawia się najlepsza kompozycja - "The Thin Line Between Love and Hate". Tym razem zmiany tempa i nastroju wyszły naprawdę fantastycznie i wszystko idealnie do siebie pasuje. Utwór posiada świetną melodię i bardzo chwytliwy refren - wyjątkowo nie polegający na bezsensownym powtarzaniu w kółko tytułu lub innej frazy. Zdecydowanie niedoceniony utwór, udowadniający, że zespół stać na znacznie więcej, niż sztampowe metalowe galopady, z których jest znany.
"Brave New World" to bardzo nierówny album, zawierający zarówno bardzo dobre, jak i zwyczajnie kiepskie kompozycje. Co więcej, muzycy chcą udowodnić jacy to są progresywni i na siłę wydłużają większość utworów, poprzez powtarzanie ciągle tych samych motywów. A rock progresywny bynajmniej nie na tym polega. Ciężko mi przesłuchać te 67 minut muzyki bez odczucia znużenia w co najmniej kilku momentach.
Paweł Pałasz
W roku 2000 ukazał się jeden z najbardziej oczekiwanych albumów Iron Maiden. Powrót do zespołu Bruce'a Dickinsona i Adriana Smitha rodził ogromne nadzieje na to, że po średnich jak na Maiden albumach wydanych w latach 90-tych (z wyjątkiem niedocenionego przez większość "The X Factor" i trochę przecenionego "Fear Of The Dark") zespołowi uda się nagrać płytę na miarę ich dokonań z lat 80-tych. Nadzieje były tym większe, gdyż Bruce na swoich dwóch ostatnich solowych albumach pokazał że jest w najwyższej formie.
Czy Żelazna Dziewica spełniła oczekiwania fanów? Owszem, ale więcej o tym później, na razie przyjrzyjmy się bliżej temu albumowi. Na tym, że zespół ma teraz trzech gitarzystów (bo po powrocie Adriana nie wyrzucono Janicka Gersa) nowości się nie kończą. Wprowadzono klawisze, które obsługuje Steve Harris oraz elementy orkiestrowe (szkoda że tylko w 2 utworach).
Album otwiera "The Wicker Man", który ukazał się wcześniej na singlu. Budzi on mieszane uczucia, dla jednych jest jednym z gorszych elementów płyty, dla innych wręcz przeciwnie. Mnie bardzo się podoba, jest szybki i dynamiczny, jeden z lepszych otwieraczy nagranych przez Iron Maiden. Akustyczne intro zwiastuje drugi kawałek na płycie - "Ghost Of The Navigator". Kawałek ten szybko nabiera tempa i jest jednym z najcięższych na tym krążku. I jednym z najlepszych. Na szczególną uwagę zasługuje długi refren i część instrumentalna. Tytułowy "Brave New World" to także kompozycja najwyższej klasy. Napisana na podstawie powieści Aldous'a Huxley'a; zaczyna się podobnie podobnie jak "Ghost Of The Navigator" - bardzo spokojnie. Tyle że tutaj cała pierwsza zwrotka jest utrzymana w takim klimacie, dopiero po niej następuje znaczna zmiana tempa. Bardzo dobry, dający do myślenia tekst, świetny refren i niezwykle udane solówki tworzą wybuchową mieszankę. Na pewno jeden z najbardziej udanych tytułowych kawałków w dorobku zespołu. Nie ukrywam, że czwarty na płycie "Blood Brothers" to według mnie najlepszy utwór Ironów. Jest po prostu piękny, głos Bruce'a jest tak przepełniony emocjami jak wcześniej chyba tylko w "Hallowed Be Thy Name". Refren po prostu powala i jest idealny na koncerty, klawisze i orkiestra też robią swoje, idealnie komponując się w doskonałą całość.
Po tych trzech killerach czas na małe zaniżenie poziomu. Jednak tylko małe, bowiem "The Mercenary" mimo że jest moim zdaniem najgorszym kawałkiem na płycie, wciąż jest dobry. Choć nie zostało to potwierdzone, prawdopodobnie utwór ten nawiązuje do filmu "Predator". Jest to krótki i szybki przerywnik pomiędzy wspaniałymi, rozbudowanymi numerami. "Dream Of Mirrors" to dla wielu najmocniejszy atut tej płyty, nawiązuje do poprzednich piosenek Ironów - "Deja Vu" i "Infinite Dreams". I choć nie przebija tego drugiego to trzeba przyznać że jest to kolejny majstersztyk na "Brave New World". Trwa ponad 9 minut i jest bogaty w niesamowite zmiany tempa. A refren jest po prostu cudowny. Czas na trzeci i ostatni krótki kawałek. Należy również dodać że najcięższy i najlepszy. "The Fallen Angel" zgniata "Wicker Mana", "Mercenary" i zdecydowaną większość utworów Maiden tego typu. Jeśli komuś nie podobał się niemal 3 minutowy spokojny wstęp do "Dream Of Mirrors" to tu chyba już nie będzie wybrzydzać. 3 solówki pod rząd również robią wrażenie.
Jeśli ktoś nie uważa "Dream Of Mirrors" za najlepszy kawałek na płycie to przeważnie ta rola przypada ósmej piosence: "The Nomad". I całkiem słusznie gdyż jest to prawdziwe arcydzieło, choć mimo to, dla mnie numer 3 na tym albumie. Wspaniale została stworzona pustynna atmosfera, podobnie jak kiedyś w "To Tame A Land". Znowu 3 solówki z rzędu, później zwrotka, refren i mniej więcej w połowie następuje długa część instrumentalna z udziałem orkiestry. Dzieło wieńczy ostatnia zwrotka i refren. Wielka szkoda że nie zagrali tego kawałka na "Brave New World Tour". "Out Of The Silent Planet" wydany później na singlu to już przedostania piosenka na tym wspaniałym albumie. I znów bardzo dobra robota, ponownie delikatny wstęp po którym następuje znaczne przyspieszenie. Jedyne co bym tu zmienił to refren pod sam koniec, który podobnie jak w "Mercenary" jest jak na mój gust za dużo razy powtórzony.
Płytę wieńczy "The Thin Line Between Love & Hate". Jest to wspaniały utwór na zakończenie albumu, długi i refleksyjny. Posiada aż 4 solówki (tym razem wszystkie zagrane przez Dave'a Murray'a). I tak kończy się "Brave New World", album genialny; poza wspaniałym głosem Bruce'a i sprawną jak zawsze grą gitarzystów i sekcji rytmicznej posiada on świetny klimat i bardzo dobre teksty.
Czas odpowiedzieć szerzej na pytanie zadane na początku - jak się ma ta płyta do poprzednich dokonań zespołu? Powiem tak - moim skromnym zdaniem miażdży produkcje z lat 90-tych i jest minimalnie lepsza od najbardziej udanych według mnie nagrań lat 80-tych: "Seventh Son Of A Seventh Son" i "The Number Of The Beast". I choć dla większości fanów Maiden właśnie jeden z tych dwóch albumów (lub inny z lat 80-tych z Brucem) jest ciągle niedoścignionym wzorem w dorobku zespołu, to jednak mało kto spośród nich nie uważa "Brave New World" za płytę wybitną. A jest i spora grupa dla których właśnie ta produkcja jest najlepsza.
Płyta ta nie ma moim zdaniem słabych punktów, wszystkie utwory są dobre/bardzo dobre/genialne. Myślę, że panom z Iron Maiden udało się to zrobić wcześniej tylko na "Seventh Son Of A Seventh Son", inne albumy zawierały jeden lub kilka kawałków które były średnie lub słabe. Są oczywiście tacy którym płyta ta nie podchodzi, jednak według mnie są to przeważnie ludzie, którzy z jakichś powodów są uprzedzeni do tego zespołu lub są zbyt zapatrzeni na wielkie lata 80-te i nie dadzą sobie powiedzieć że Maiden potrafi nagrać jeszcze płytę pierwszej klasy. A potrafi i zrobił to. Wydany 3 lata później "Dance Of Death" również jest udany, choć (mimo bardziej zróżnicowanego materiału) według mnie już mniej.
Jako że jest to najlepszy album jaki dane mi było usłyszeć, moja ocena nie może być inna jak maksymalna. Chciałbym zaznaczyć że nie oceniam płyt w wygórowany sposób, spośród wielu które przewinęły się przez moją wieże, wystawiam taką notę tylko pięciu.
Ramza
1. The Wicker Man 4:35
2. Ghost Of The Navigator 6:50
3. Brave New World 6:18
4. Blood Brothers 7:14
5. The Mercenary 4:42
6. Dream Of Mirrors 9:21
7. The Fallen Angel 4:00
8. The Nomad 9:06
9. Out Of The Silent Planet 6:25
10. The Thin Line Between Love And Hate 8:26
Bruce Dickinson - vocals
Dave Murray - guitars
Janick Gers - guitars
Adrian Smith - guitars
Steve Harris - bass, keyboards
Nicko McBrain - drums
https://www.youtube.com/watch?v=X5P_muGUJR4
SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!
[ Pokaż/Ukryj ]
Podgląd zawartości dostępny jest tylko dla zalogowanych użytkowników.
|